piątek, 29 marca 2013

Radosne świętowanie, wiosenne zaklinanie!

A u Nas znów prószy śnieg! W Wielki Piatek! Nawet rzeżucha mi się zbuntowała i postanowiła zamknąć się w sobie, chyba postawiłam ją za blisko okna i stwierdziła, ze w zimę, to ona wschodzić i zielenić świata nie będzie. Dobrze, że mam zielony obrus z motylkami, to zawsze jakaś namiastka wiosennej atmosfery.

Zakupy zrobione, wiosenne porządki i mycie okien przełożone w czasie. Może latem, o ile nadejdzie?
W planie kolorowe jajka i przepyszny żurek z pieczonym czosnkiem i białą kiełbasą. W Poniedziałek będziemy świętować z przyjaciółmi, będziemy się dużo śmiać i radośnie wypoczywać i może wtedy ta wyczekiwana wiosna zapuka do Naszych i  Waszych drzwi, kto wie?

Ściskamy i przytulamy!



              

wtorek, 26 marca 2013

W poszukiwaniu wiosennego słońca, czyli słodka podróż do Tajlandii

Dla odmiany będzie dzisiaj  na słodko. Parę dni tamu na forum wakacje.pl rozmawiałyśmy z dziewczynami o ryżu na słodko z mango. To chyba najbardziej popularny deser tajski wśród turystów. Wśród Tajów zajmuję drugie miejsce, bo zaszczytne pierwsze miejsce zajmuje od pokoleń deser z bananów gotowanych w mleku kokosowym. Oryginalna wersja jest bardzo prosta - mleko kokosowe, cukier palmowy i banany wystarczyły, żeby dzieciaki z całej wioski ustawiały się w kolejkę po dokładkę. Jednak wpływy Chin, Malezji i Birmy trochę ten deser urozmaiciły i każda rodzina ma swój ulubiony przepis. Można go zrobić z ryżem lub bez. U mnie wersja na bogato, czyli z ryżem.

Tajski pudding bananowy




Składniki (3 osoby)

400g mleka kokosowego w puszce
3 banany
4 łyżki cukru palmowego (brązowego)
2 łyzki ryżu
1 łyżeczka cynamonu mielonego
 Pół łyżeczki soli morskiej lub szczypta zwykłej
1 łyżeczka soku z limonki lub cytryny

Do garnka wlewamy mleko kokosowe i wsypujemy 3-4 czubate łyżki cukru palmowego. Dodajemy  łyżeczkę mielonego cynamonu. Gotujemy przez jakieś 5 minut. Banany kroimy wzdłuż, w słupki. Wrzucamy do mleka i gotujemy jakieś 5 minut, następnie dosypujemy 2 łyżki ryżu i gotujemy następne 10 minut, aż ryż będzie gotowy. Gotujemy na małym gazie, często mieszając. Teraz robimy czary mary, czyli dodajemy sól i sok z limonki lub cytryny, celem wydobycia całego bananowo-cynamonowo aromatu. Gotowe! Można jeść na ciepło, ale polecam uzbroić się w cierpliwość i zjeść dobrze schłodzony.          

poniedziałek, 25 marca 2013

Paszport w szkocką kratkę, czyli czas na zupę cock-a-leeky

Może tak być, że za jakieś dwa lata przyjdzie mi wymieniać paszport z orzełkiem na paszport w szkocką kratę. Ta cała zmiana wcale mnie nie martwi, bardziej martwi się Sznupek, czy przypadkiem nie będzie mu za zimno, jak będzie musiał po mieście w kiecce w kratkę latać, no i jak on w spódnicy do czołgu wsiądzie?


http://www.visitscotland.com/


http://www.visitscotland.com/


niedziela, 24 marca 2013

Jak przechytrzyć mózg i oszukać żołądek, czyli o diecie ciąg dalszy



Bo po 18.00 to ja juz nic nie jem. To znaczy, jak się pilnuję to nic nie jem, a teraz się pilnuję i to bardzo. Staram się zjeść obiadokolacje tak około 18.00, no może w porywach do 18.30. Czasami ciężko wcelować i bywa tak, że zjadam obiad około 17.00 i zanim znów się zrobię głodna to robi się 21.00 i już zjeść nic nie mogę. A od 17.00 do śniadania daleka droga i wiele godzin z pustym brzuchem. Z burczącym brzuchem idzie sobie jeszcze jakość poradzić , dwie szklanki wody i można wroga oszukać i przetrwać do śniadania. Najgorzej jak się wygłodniały mózg odezwie i zacznie dopominać o swoje, wtedy robi się niebezpiecznie. Wczoraj na przykład zaczęło się niewinnie, Sznupek wrócił wieczorem z pracy i nałożył sobie obiad, który wcześniej przygotowałam.

  • A co ty tak głośno jesz?
  • Jak głośno?
  • No głośno. Cmokasz i chuchasz jakoś tak.
  • Bo ostre jest i gorąco to chucham.
  • I w ogóle jakoś długo jesz.
  • Sznupcia Ty głodna jesteś, się podzielę jak chcesz?
  • Wiesz, że tak późno nie jem! Złośliwy jesteś!
  • Ja? Złośliwy?
  • No juz jedz, nie przeszkadzaj mi , film oglądam.

Nalałam sobie kolejną szklankę wody i zajęłam się oglądaniem filmu w telewizji. Film sensacyjny, tytułu nie pamiętam, ale oglądało się całkiem dobrze. Nie będę wam streszczać filmu, bo nie o to tu chodzi. W pewnym momencie akcja potoczyła się bardzo dramatycznie. Policjant został zastrzelony na oczach swojej ukochanej, no prawie ukochanej, bo nie zdążył jej powiedzieć co do niej czuje, a ona też wylewna nie była. Akcja dzieje się na komisariacie pełnym ludzi. Policjant upada od strzału, krew się leje, inni policjanci rzucają się na zabójce, a ja siedzę i jak zahipnotyzowana gapię się na pączki, które rozsypały się na podłodze, a które przed sekundą trzymał w dłoniach zastrzelony policjant.



Niewiasta krzyczy, zabójca sie odgraża, a ja sie dalej gapie na te pączki i przestać nie mogę. Przyjaciel policjant próbuje go reanimować, ktoś wykrzykuje jego imię, ktoś wzywa Boga na pomoc, sprzątaczka mdleje na widok trupa, a ja dalej na te pączki sie gapie i na to pudełko z którego wypadły. Gapię sie i przestać nie mogę, bo wyglądają tak apetycznie. Nagle, ku mojemu przerażeniu, widzę, jak stróżka krwi płynie w stronę jednego pączka i  jak nic zaraz sie ten pączek w tej krwi "wymazie" i już żadnego pożytku z tego ciastka nie będzie, ostatkiem sił powstrzymałam sie, aby nie krzyknąć - uciekaj pączusiu, uciekaj! I tu akcja się urwała, przerwa na reklamy. Ja siedze i sie nie ruszam, czekam aż ktos te cholerne pączki z podłogi pozbiera, bo nie mogę patrzeć jak sie marnuje jedzenie. Po reklamach, ku mojemu rozczarowaniu, akcja potoczyła sie dalej i do wątku pączkowego już nie powróciła. Trochę się naburmuszyłam, ale doogladałam film do końca.

  • Sznupciu, wszystko w porządku?
  • W porządku, a dlaczego się pytasz?
  • Pytam bo jakoś tak posmutniałaś. Film żle sie skończył, nie miał szczęśliwego zakończenia?
  • No nie, dobrze się skończył, tylko trochę pączków żal.
  • ???

Szybko uciekłam do łózka, żeby uśpić potwora, ale mózg sie nie poddawał, co zamknęłam oczy to widziałam duże pudełko lukrowanych i tłustych pączków. Jakoś udało mi się przetrwać, rano wstałam skoro świt i szybko pobiegłam do kuchni szykować sobie śniadanie, od razu poczułam sie lepiej.



Najzabawniejsze w tej historii jest to, że ja za pączkami nie przepadam, słodkości nigdy mnie nie kusiły. Lubię oczywiście zjeść sobie kawałek ciasta do kawy, czy jakiegoś cukierka possać raz w roku i to wszytko. Moja mama mówi, że ja od dziecka wolałam parówki od czekoladek i tak mi zostało do dziś. Wiec, co sobie ten mój mózg wczoraj wymyślił i dlaczego mnie torturował prze pół nocy?            


               
                        

piątek, 22 marca 2013

Bo miska ryżu jest tylko jedna , czyli miłość po wietnamsku

Niech mnie ta zima w cycki i w pięty pocałuje! Nie będzie mnie od rana śniegiem i zimnem terroryzować, wypowiadam jej wojnę i już. Od dziś wprowadzam radosne i gorące klimaty do sznupciowej kuchni, zobaczycie jak ten śnieg będzie się szybko topił. Moje gotowanie już niejeden lód  stopiło, poradzi sobie i tym razem!



Czy wiecie, że największymi obżartuchami na świecie są Wietnamczycy? Dorosły osobnik posila sie średnio co dwie godziny, tyle Wietnamczycy są w stanie wytrzymać bez zupy Pho lub miski ryżu. Zaobserwowałam taką scenkę lecąc z Bangkoku do Hanoi. Wietnamczycy wpadają do samolotu, zapinają pasy i nerwowo się rozglądają, wypatrują czegoś namiętnie. Samolot startuję, jeszcze dobrze nie wzniósł się na wysokość chmur , a już widzę biegnące stewardesy z zupkami błyskawicznymi w styropianowych miseczkach, kaźdy pasażer niecierpliwie wymachuje banknotem i zakupuje po jednej miseczce, zaczynają szeleścić folią i znów czegoś wypatrują. Widzę jak z drugiego końca biegnie zastęp  podniebnych kelnerek z czajnikami w których bulgocze gorąca woda i sprawnie kazdemu Wietnamczykowi tą gorącą wodę w tę miseczkę - sruuu- para buchhh - pałeczki klekoczą -zjadacze mlaskają - nastał błogostan - Wietnamczycy jedzą! Po dwóch godzinach lotu, szczęśliwie lądujemy w Hanoi i  co widzę? Moi współpasażerowie biegiem opuszczają lotnisko i dopadają obwoźnych sprzedawców zupki Pho. Magiczne dwie godziny dawno minęły, czas coś zjeść przecież. A co robią Wietnamczycy miedzy jednym a drugim posiłkiem? Rozmawiają o jedzeniu i gotują. Gotują dla siebie i dla gości niezapowiedzianych, bo przecież ktoś może wpaść z wizytą i pewnie będzie głodny, a może babcie będzie głowa bolała, a wiadomo że na ból głowy to zupa wołowa najlepsza. Szef kuchni Luke Nguyen w swoim programie opowiadał, że w Wietnamie wszystko sprowadza się do miski ryżu, nawet stosunki damsko - męskie.


  • Dbać aby miska ryżu była pełna - zaspokajać potrzeby żony
  • Zaglądać do miski sąsiada  - zdradzać żonę
  • Nie zostawiaj głodnego z pełną miską ryżu - nigdy nie ufaj kobiecie
  • Zasadzić ryż, kiedy pole gotowe - robić dzidziusia  


niedziela, 17 marca 2013

Czy zawsze musi być jakiś tytuł?

Jak babcię kocham, jeszcze trochę, a zabraknie mi paliwa, stanę gdzieś na środku drogi i trzeba będzie mnie holować. Nie wiem jak Wy, ale Ja mam wrażenie, że słońce się wzięło i się obraziło i już nie wróci, a my do końca życia będziemy tkwić w tym okropnym zimowym marazmie. Wpadło te słońce na chwile zazieleniło okolicę, posypało kwiatami i nagle uciekło. Wróciła zima i wszystko zabiła.

To jest chyba najgorszy okres w roku, gdzie kończą się zapasy energii z poprzedniego lata, przestaje smakować ciezkostrawne i monotonne jedzenie i nie mam pomysłu na kolejną zapiekankę. Marzy mi się chrupiąca sałata i rzodkiewka i szczypior pachnący latem i piękne dojrzałe pomidory. Tęsknie za spacerem w promieniach słońca gdzieś w parku lub nad jeziorem.  

Moja irytacja sięga zenitu, denerwują mnie ludzie w autobusie, koleżanka w pracy, Hindus na poczcie i kobieta w pralni. A najbardziej denerwuje mnie Sznupek. Cholera mnie bierze jak siedzi przy komputerze, jeszcze większa cholera mnie dopada jak przy tym komputerze nie siedzi i kręci się po mieszkaniu robiąc bałagan.

Jednak chyba bardziej niż Sznupek denerwuje mnie moja skromna osoba. Wkurzam się, że mnie denerwuje każda pierdoła, wkurzam się, bo uśmiechać mi się nie chce. Pisać mi się też nie chce.

Kontrolka mi się pali, nie wiem jak daleko ujadę....            

wtorek, 12 marca 2013

Łopatka duszona w wędzonej papryce, czyli kulinarne orgazmy

Jak mi coś wyjdzie w życiu to mam nieodpartą chęć dzielenia się tym z całym światem. Dzisiaj na przykład wyszła mi łopatka duszona w wędzonej papryce. Pewnie już wcześniej wam o papryce wędzonej wspominałam, o jej aromatycznych i smakowych możliwościach. Jeżeli nie macie jeszcze słoiczka z tą przyprawą to koniecznie, koooniecznie biegnijcie do sklepu zrobić zapasy, bo jak się rozniesie po świecie jakie cuda działa wędzona papryka to będzie sprzedawana na kartki w cenie złota.

Łopatka duszona w wędzonej papryce



Składniki:

800g łopatki
2 cebule
2 czerwone papryki
2 puszki pomidorów w puszce
1 papryczka chili
pęczek świeżej bazylii
3 liście laurowe

wędzona papryka mielona
kolendra mielona
oregano
sól
oliwa
miód
mąka kukurydziana/ mąka ziemniaczana
ocet balsamiczny
maggi

poniedziałek, 11 marca 2013

Czy zastanawialiście się kiedyś jak wyglądają Sznupkowie?

A więc dzwoni do mnie Rodzicielka Osobista z informacją, że paczkę mi zrobiła na Wielkanoc i zaległą urodzinową i już, już na dniach będzie wysyłać.





- I znajdziesz w paczce niespodziankę.
- O to fajnie.
- I jajko Ci włożyłam i czekoladę dla Sznupka
- No to super.
- Aaa i takiego zająca do posadzenia na kominku
- Uuu to świetnie.
- To nie chcesz wiedzieć co to za niespodzianka?
- No przecież to niespodzianka, to co mam pytać, przecież nie powiesz.
- Jak zapytasz to moze powiem
- No to powiedz mi Mamo, co to za niespodzianka dla mnie?

Bo wyobraź sobie dziecko - mówi Mama- wchodzę do sklepu z ozdóbkami i duperelami, a tam na półce  leżą, wypisz - wymaluj, Sznupcia i Sznupek. Musiałam kupić! Sama zobaczysz jakie podobienstwo. No i zobaczyłam, a Wy chcecie zobaczyć jak wygląda Sznupcia w oczach swojej Osobistej Rodzicielki?

niedziela, 10 marca 2013

Tuńczykowa - idealna sałatka weekendowa

Ostatnio coś często pracuje i nie mam czasu na gotowanie, jednak jakoś tak mnie wyrzuty sumienia naszły, bo jak to? Weekend, a ja Wam zostawiłam pustą lodówkę, przecież to nie wypada. Zakasałam rękawy i poszukałam w swoich foto archiwach, czy mam jeszcze jakieś zaległe smakołyki i okazało się, że jak znalazł mam dla Was kolejną sałatkę do kolekcji - z cyklu idealnych sałatek weekendowych.




Jak przyjechałam do Wielkiej Brytanii to nie miałam czasu i warunków na wielkie gotowanie i bardzo często kupowałam sobie różne gotowe sałatki w plastikowych pojemniczkach i przez pewien czas uzależniłam się od wszelakich sałatek z makaronem penne. Penne z tuńczykiem, majonezem, czerwoną cebula i kukurydzą była moim numerem jeden. Jak tylko zadomowiłam się na Wyspach, to szybko sałatkę wprowadziłam na salony. Oczywiście ulepszyłam ją po swojemu, a prawdę mówiąc ulepszam ja do dziś, bo to jest taka sałatka, którą można upiększać na różne sposoby i zawsze jest dobra, a nawet bardzo dobra.

Sałatka tuńczykowa z penne




Składniki:

300g makaronu penne (przed ugotowaniem)
4 puszki tuńczyka w wodzie
6 ogórków konserwowych
1 puszka kukurydzy
2 średnie czerwone cebule
1 czerwona papryka
1 żółta papryka
1 zielona papryka
garść mrożonego groszku
oliwa
majonez
jogurt naturalny
sól
pieprz
zioła prowansalskie
papryka słodka
musztarda w proszku/ chrzan

Makaron gotujemy tak jak zaleca na opakowaniu producent, ale odliczamy jedną minutę. Makaronu nie można przegotować bo nie nada się do sałatki, najlepiej taki maron ugotować dzień wcześniej i schłodzić przez noc w lodówce, aby się nam porządnie utwardził (zasuszył).




 Makaron polewamy 2-3 łyżkami oliwy i delikatnie rozdzielam posklejane jednostki. Posypujemy pieprzem i solą, odrobiną ziół prowansalskich  i papryki, dodajemy pół łyżeczki musztardy w proszku, jeżeli nie mamy to zastępujemy chrzanem, około łyżeczki chrzanu. Musztarda w proszku to rewelacyjna przyprawa do sałatek, do dressingu, do smażenia, do sosów. Zaskakująco nie smakuje jak musztarda, już bardziej jak chrzan.



Odcedzamy tuńczyka z wody i dodajemy do makaronu, tuńczyk w oleju byłby za ciężki. Szatkujemy w drobną kostkę cebulę, ogórki i  papryki, dorzucamy odcedzoną kukurydzę i garść groszku. Mieszamy dokładnie i dodajemy parę łyżek majonezu i parę łyżek jogurtu, wedle uznania. Sałatka gotowa, teraz tylko zajadać z apetytem.



Podstawą sałatki jest oczywiście penne, tuńczyk, kukurydza i czerwona cebula - pozostałe składniki można dobierać wedle upodobań. Można dorzucić czerwonej fasoli, można pominąć groszek -  ja dodałam, bo akurat biedaczek się mi marnował w lodówce. Można też zamiast majonezu i jogurtu dodać sok z cytryny i oliwę. Zamiast papryki zielonej można dodać seler naciowy. Wszystkie chwyty dozwolone, wyobraźnia nie zna granic w tym przypadku.


               



        

  Kochani, idą Święta! Pamiętajcie aby przytulić nas na "fejsbuku", wystarczy kliknąć w ikonkę na pasku po prawej stronie. Dzięki temu jako pierwsi dowiecie się o konkursie, w którym będzie można wygrać przyprawy z całego świata!      

piątek, 8 marca 2013

Bo kochać siebie to więcej, niż być Whitney Houston

Jak byłam nastolatką to marzyłam sobie, że któregoś dnia się obudzę i będę Whitney Houston. Będę żyła  jej życiem, będę  pięknie śpiewała, będę tańczyła na scenie, podróżowała, poznawała ciekawych ludzi i będę sławna i będę szczęśliwa. Ależ ja jej zazdrościłam tej pięknej twarzy, cudnej figury, zniewalającego uśmiechu i niesamowitego talentu. Chciałam tak jak ona zalotnie marszczyć nosek i chciałam mieszkać w pięknym domu nad oceanem.




 Życie jest przewrotne, jak mawiają starzy Chińczycy - "uważaj o czym marzysz" - gdyby moje marzenie się spełniło, jak bardzo krótkie i smutne byłoby moje życie?




Jaki morał z tego płynie? KOCHAJMY SIEBIE KOCHANE KOBIETKI! Kochajmy siebie, bo jesteśmy najlepsze, najpiękniejsze, najmadrzejsze i najcudowniejsze. Nigdy o tym nie zapominajmy. Nie zapominajmy też, że jesteśmy najbogatsze w świecie, bo nasza mądrość jest więcej warta niz suknia od Diora, nasz uśmiech jest więcej wart niż diamenty, a na wyciągnięcie ręki mamy najwierniejszych fanów - mężczyzn, którzy zakochani są w naszych licznych talentach.

Dziś nasze święto piękne Panie. Następny powód do uśmiechu i radości! Duzo diamentów i sukienek od Diora Sobie i Wam życzę! Miłego Dnia Kobiet!


      
       

poniedziałek, 4 marca 2013

Dzielnicowy, kwiatki, zupki i herbatki, czyli wiosna w Szkocji



Jakiś czas temu bardzo byliśmy oburzeni zachowaniem naszych sąsiadów, opisałam to nawet w poście pod zacnym tytułem - sąsiedzkie porachunki. Teraz biję się w cycki, głowę spuszczam i złego słowa na sąsiadów nie powiem i jak zasłużę to mogą na mnie kablować do samego dzielnicowego. Ja tez będę kablować jak tylko się okazja nadarzy. Dlaczego o tym piszę? Wyobraźcie sobie, że w sobotę wieczorem  nasi sąsiedzi piętro wyżej postanowili sobie urządzić konkurs rzucania meblami do celu, przynajmniej tak to brzmiało u nas w mieszkaniu. Sąsiedzi nowi, bo wprowadzili się jakieś pół roku temu i już zdążyliśmy się przyzwyczaić, do ich głośnego tupania i częstej pracy młotka i wiertarki. No ale mieszkanie dopiero co kupili, więc byliśmy wyrozumiali. Jednak w sobotę przeszli samych siebie. Mówię do Sznupka - no ja tego więcej nie wytrzymam zaraz tam do nich pójdę i zrobię awanturę - ale Sznupek jakoś mnie uspokoił i powiedział, że jutro rano to załatwimy, nie będę po nocach po sąsiadach latać. Po godzinie się jakoś uspokoiło, żeby około 2.00 w nocy znów się zaczęło wielkie tupanie u góry i walenie do naszych drzwi i do drzwi sąsiadów -  oj ja im jutro powiem do słuchu -  pomyślałam i jakoś w tych nerwach udało mi się zasnąć.



W niedziele nie było mnie od rana w domu i nie miałam okazji spotkać sąsiadów, a w poniedziałek rano dostaliśmy list z policji, że mieszkanie naszych sąsiadów zostało okradzione i zdemolowane w nocy z soboty na niedzielę. Aż usiadłam jak to przeczytałam, bo od razu pomyślałam sobie, co by to było jakbym jednak poszła w tą noc na górę? Dnia następnego odwiedził nas miły pan dzielnicowy z miłą panią asystentką.

piątek, 1 marca 2013

Smutne życie pewnego Maxa, czyli jak są traktowane słonie w Tajlandii

Maxa poznałam 5 lat temu, miał wtedy 75 lat, mieszkał w pięknej dolinie Mae Taeng nieopodal miasta Chiang Mai. Nie dane mi było porozmawiać z Maxem osobiście, bo mało rozmowny z niego był osobnik, wolał trzymać się na uboczu i rozkoszować się zasłużoną emeryturą w towarzystwie swoich przyjaciółek. Łatwo było zauważyć, że największą słabość dziadek Max miał do pięknej i zalotnej Rachel, która nie opuszczała go na krok i dawała oparcie jego styranym przez życie nogom. Max nie mogąc już w inny sposób opowiedzieć na zaloty swoich przyjaciółek, czule gładził je po plecach i brzuchach. Gładził je trąbą, bo Max to słoń i to nie byle jaki, bo drugi co do wielkości słoń azjatycki w Tajlandii i najstarszy słoń żyjący w niewoli.






Życie nigdy go nie rozpieszczało, zaraz po urodzeniu został odebrany matce i sprzedany właścicielowi tartaku. Max ciężko pracował w lesie przy wycince drzew, Zawsze głody, zawsze spragniony, często karany za nieposłuszeństwo. Kilkadziesiąt lat ciężkiej pracy zrobiło swoje i biedak co raz bardziej podupadał na zdrowiu, właściciel tartaku nie widział sensu trzymania darmozjada. Oddał go mnichom, przekonując ich, że ogromny słoń będzie ciekawą atrakcją turystyczną i każdy ochoczo zapłaci za zdjęcie w takim olbrzymem. Mnisi nie wiedzieli za bardzo co z nim zrobić, przywiązali go łańcuchami przy bramie wjazdowej do świątyni. Max stał tak całymi dniami, bez możliwości spaceru, kąpieli, czy też choćby odpoczynku, co raz częściej ryczał całymi nocami i hałasował łańcuchem. Nie podobało się to okolicznym mieszkańcom, którzy najzwyczajniej w świecie zaczęli się Maxa bać. Mnisi niezadowoleni ze słoniowego biznesu sprzedali Maxa pierwszemu lepszemu chętnemu.